nasza wizyta w signature związana była z 30. urodzinami mojej narzeczonej. choć na miasto wychodzimy stosunkowo często i przy takich okazjach, wyznaczamy sobie większy niż zazwyczaj budżet, tak już mam, że nie chcę wracać w te same miejsca i próbuję odkrywać nowe. nawet więc po zachwytach nad amaro, nolitą czy senses, schodzimy świadomie półkę niżej i sprawdzamy, czy warto celebrować fine dining na ul. poznańskiej.
odpowiedź brzmi: tak! signature to miejsce z elegancją i klasą, gdzie wystrój nie przytłacza, a butikowość nie peszy. obsługa się stara, jest uśmiechnięta i dostępna. w tygodniu poprzedzającym boże narodzenie lokal jest zdominowany przez firmowe wigilie i hotelowych gości.aleprzecież daty urodzin się nie wybiera. zaczynamy od aperitifu: kir royal i bellini. oba drinki smaczne, nie przesadnie słodkie, choć z drugiej strony w zrobieniu ich nie ma wielkiej filozofii. z karty win wybieramy hiszpańską riberę del duero z rocznika 2013 i zabieramy się za studiowanie menu.
karta dań jest średniej długości,alekażdy znajdzie w niej coś dla siebie. smaki są ciekawe, interesująco skomponowane, nie ma mowy o sztampie. jesteśmy głodni, więc decydujemy się na wariant: przystawka, zupa do podziału i danie główne. za namową sympatycznej blondynki decydujemy się na raki i foie gras. szyjki rakowe podane są na zimno, w opakowaniu z irańskiego kawioru, z domieszką ikry z łososia i marynowanego mango oraz orzechów, w bardzo ciekawym sosie. gęsia wątróbka jest przełamana puree z palonej chałki, piklowanym arbuzem i sosem z kurczaka. porcje w sam raz, obie pozycje bardzo przypadły nam do gustu, podobnie jak wcześniej zaserwowane amuse-bouche w postaci koziej chałwy z pieczonym burakiem.
w przedświątecznym rozgardiaszu, w dźwięku kolęd i blasku choinki, obsłudze signature zdarza się pomylić. zamiast polecanej przez kelnerkę zupy dnia w postaci bulionu z gęsi po azjatycku dostajemy krem rybny z kawałkami pstrąga. jest pyszny, koniec końców może nawet dobrze się złożyło,alezamawialiśmy jednak coś innego. pomyłka wisiała w powietrzu przy daniu głównym, kiedy kelner spytał, czy uruchamiać już kuchnię z jesiotrem (zależało nam na odstępach między posiłkami i celebrowaniu kolacji we własnym tempie), przypomnieliśmy, że uruchamiać można,alezamówionego przez nas wcześniej jagnięcinę i jelenia. zdarza się, grunt to wybrnąć z sytuacji z uśmiechem, co w tym przypadku nie stanowiło dla kelnera problemu.
jako, że tego wieczoru mieliśmy ochotę na mięso, wybraliśmy wspomniane czerwone mięsa: jagnięcinę i jelenia. oba dania były przepyszne. comber z jelenia podany jest w towarzystwie palonych żołędzi, malutkich i zgrabnych krokietów z kaszą gryczaną i wędzoną słoniną oraz musu z kapusty. jagnięcy antrykot, różowy podobnie jak dziczyzna, otoczony jest fantastycznymi i chrupiącymi w środku pielmieni z kalafiorem, musem cebulowym i odrobiną wywaru. dania główne smakowały nam tak, jak wyglądały, czyli zdecydowanie wybornie.
trochę z zachłanności, trochę z konieczności umieszczenia gdzieś zamówionej przeze mnie wcześniej świeczki, sięgamy do karty z deserami. naszym faworytem był mus karmelowy z lubczykiem,aleniestety nie był akurat dostępny. wybieramy więc polecaną przez obsługę tartę pralinkową z lodami truskawkowymi, która z tartą w rozumieniu cukierniczym nie ma wiele wspólnego i jest tu chyba najlepszym możliwym deserem. ganache czekoladowo-kawowy jest smaczny,aledość ciężki. lody z pieczonego białego sera w połączeniu ze sporą dawką czekolady mnie jednak trochę znokautowały.alenie byłem w nastroju do narzekania - kelner złożył życzenia od firmy, posiedzieliśmy jeszcze chwilę, obejrzałem eleganckie hotelowe patio i można było uznać wieczór za udany. rachunek był ok i nie zdemolował mojego domowego budżetu. ogólne wrażenie jest bardzo dobre - szkło, forma podania, wystrój miejsca i generalny luz nam tu pasowały.