kiedy usłyszałem o nowym, w dodatku wegańskim miejscu na kulinarnej mapie warszawy, moja radość nie znała granic. w końcu doczekaliśmy się prawdziwej roślinnej restauracji. niestety, bardzo szybko okazało się, że ta przewaga konkurencyjna oznacza możliwość serwowania przez veg deli jedzenia o jakości dużo niższej niż można byłoby się tego spodziewać po superlatywach, w jakich właścicielki restauracji piszą o swojej kuchni na profilu na facebooku.
motto, które przyświeca wegańskiej kuchni promowanej przez veg deli to: "sezonowo, lokalnie i z miłością". niestety, sezonowość oznacza serwowanie sałat zimą, lokalność składników jest kuriozalnie interpretowana jako łączenie nerkowców z limonkami i granatem czy proponowanie zupy tajskiej bez warzyw, a miłość jest chyba własna, bo z pewnością nie ma jej w braku szacunku do klientów. jakakolwiek krytyka jest odrzucana jako "hejt" - pomijam fakt, że używanie slangu młodzieżowego dziwi, wszak ceny dań sugerują, że oferta skierowana jest do ekoelity finansowej. negatywne opinie są regularnie ukrywane, a pozytywne powielane na fanpagu w postaci print screenów, na wypadek, gdyby któryś z bywalców zmienił zdanie i dobry komentarz skasował albo pokusił się o edycję.
mógłbym opisać tutaj przebieg każdej z kilku wizyt i wytknąć potknięcia takie jak błędy w naliczaniu rachunku, 15-minutowe czekanie na napoje, bardzo przeciętną jakość dań, brak wypracowanych standardów, na które przymykałem oko podczas wcześniejszych testów, myśląc "wyrobią się". zamiast tego skupię się jedynie na ostatniej wizycie, podczas której miałem wrażenie, że jem... kaszę jaglaną pod różnymi postaciami.
już na wstępie sympatyczna kelnerka uprzedziła nas, których dań nie ma w karcie, co mocno nam zawężyło wybór. bardzo chciałem spróbować "seksownych burgerów", a niekoniecznie miełam ochotę na bomby węglowodanowe w postaci pierogów, canelloni z kaszą jaglaną, risotto ze śladowymi ilościami warzyw czy naleśniki (tak, faceci też dbają o linię, szczególnie po rzuceniu palenia). po dwugodzinnym spacerze po powiślu czułem się zbyt głodny, żeby zadowolić się miską sałat czy grillowanymi warzywami bez żadnego dodatku strączków czy tofu. roślinne źródła białka wydaja się w veg deli mocno deficytowe, na próżno szukać ich nawet w postaci dodatkach np. łuskanych nasion konopii, nasion chia (szałwi hiszpańskiej), glonów czy zwykłego tempeh. prawidłowe bilansowanie dań nadal pozostaje wyzwaniem.
po dłuższym namyśle stanęło na hummusie, buraczanym pesto carpaccio z buraka jako przystawce oraz canelloni. spodziewałem się kremów o bogatej konsystencji, doskonale doprawionych, serwowanych z półsurowymi burakami, niestety czekało mnie spore rozczarowanie. hummus okazał się być pozbawiony aromatu na tyle, że mając zamknięte oczy, nie wiedziałem, czy próbuję pasty z ciecierzycy czy buraczanego pesto, które nie miało nic wspólnego z klasycznym, włoskim pesto i w konsystencji oraz smaku przypominało buraki zmiksowane z wodą, bez żadnych przypraw. najbardziej smakowała mi karmelizowana czerwona cebula, nie sądzę jednak, aby zasłużyła na cenę 22 zł.
liczyłem na rehabilitację mocno zachwalanym przez kelnerkę cannelloni. niestety, rurki makaronu zamiast aromatycznego farszu warzywnego kryły w sobie ... kaszę jaglaną. moja towarzyszka, zażartowała, że przynajmniej nie jemy makaronu z kasza jaglaną w towarzytwie ziemniaków lub bułek. cannelloni było dość mdłe w smaku, ale nikt nie zaproponował nam świeżego pieprzu, płatków chilli czy choćby balsamico.
po nieudanej przystawce i rozczarowaniu daniem głównym nastawiłem się na poprawę wrażeń smakowych deserem i pozwoliłem skusić na creme brulee. myślę, że łatwo wyobrazić sobie moją reakcję, kiedy zamiast słodkości o kremowej, gęstej konsystencji na stół wjechał talerz z... kupką kaszy jaglanej z karmelizowanym na wierzchu cukrem, otoczonej czekoladą. kasza była doprawiona wanilią, ale to nie zmieniało faktu, że bardziej przypominała konsytencją risotto niż krem i tak naprawdę z creme brulee nie miała nic wspólnego.
najbardziej z całego obiadu smakowało mi biodynamiczne wino, ale za 150 zł, bo tyle wyniósł rachunek za 2 osoby, można kupić 3 butelki doskonałej riojy i wypić ją w klimatycznej winiarni, mając pewność, że tapas w postaci oliwek nie będzie składało się z kaszy.