w l'arc dzięki natalia gromulska wskrzeszona została idea foodie meet-up'ów i dziękuję jej za to serdecznie, bo już się bałem, że po wyprowadzce zomato z polski już nigdy nie będzie okazji, by spotkać się w towarzystwie ludzi, którzy kochają jedzenie. na szczęście - myliłem się! a l'arc okazało się doskonałym miejscem na takie wydarzenie.
wnętrze restauracji nie jest wielkie i l'arc polecam raczej dla par niż większych grup. miałem wyrzuty sumienia, że nasza roześmiana i rozgadana szóstka wypełnia sobą cały lokal, co siłą rzeczy mogło nie być komfortowe dla innych gości.aleto tylko świadczyło, że atmosfera, obsługa i jedzenie w l'arc wprawiły nas w znakomity nastrój :) obsługujący nas kelnerzy byli bardzo profesjonalni, wiedzieli wszystko o serwowanych potrawach,alejednocześnie było w nich wiele luzu
l'arc stoi owocami morza i takiego ich przeglądu nie miałem od dłuższego czasu! najpierw na stół wjechał talerz ostryg (6 różnych, z holandii, francji i irlandii) - to dla mnie było odkrycie, bo rzeczywiście wyraźnie różniły się smakiem moimi faworytami zostały marennes-oléron i ostra regal.
jako drugi podano krem z homara, pozycja podobno utrzymująca się w menu od lat. może zabrzmi to dziwnie,alesmakował, jakby był zrobiony z cukierków werther's original. maślano-karmelowa nuta wybijała się ponad wszystko (stety bądź niestety przyćmiewając homara). ja zostałem fanem,alesądzę, że nie każdemu podejdzie.
trzecie danie, przegrzebek na kremie z topinambura, podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej. delikatny małż dobrze pasował do aksamitnego purée, kompozycja była udana dzięki balansowi smaków. no i daję plus za wykorzystanie dość niedocenionego warzywa!
punktem kulminacyjnym okazały się klasycznie przyrządzone mule w białym winie, które powinny zadowolić każdego mulożercę. tutaj najwyraźniej po prostu wiedzą, jak je robić i skąd je sprowadzić, by nie było zawodu lub, co gorsza, zatrucia. pozostaje żałować
kolejne pozycje, homary (spróbowałem wszystkich trzech) oraz sernik jak dla mnie już tak nie błyszczały,alewynikało to raczej z moich osobistych preferencji, a nie braku kunsztu szefa kuchni. fanem homarowego mięsa nigdy nie byłem, a demonstracja wierzgającego ogonem obiadu, który chwilę potem wylądował na talerzach, przypomniała mi, czemu niemal zupełnie przerzuciłem się na wegetarianizm... dopiero sernik o smaku i konsystencji wyraźnie powyżej średniej oraz ostatni łyk znakomitego białego wina, jakie hojnie polewano nam przez cały wieczór, jakoś mnie udobruchały ;)
na sam koniec dodam może, że jestem ogromnym fanem konsekwentnie granej w lokalu francuskiej muzyki, nowszej i starszej. jeżeli mieszanka edith piaf, zaz, brassensa i kilku innych, których już sobie nie przypomnę, to wszystko, czego wam do szczęścia potrzeba - na pewno się nie zawiedziecie. z l'arc wyszedłem - dosłownie - ze śpiewem na ustach. co nie, chjena? ;)