ech, z natury jestem miłym człowiekiem i nieszczególną przyjemność sprawia mi hejtowanie. miałam to szczęście, że przez ostatnie miesiące udawało mi się trafiać do miejsc, którym należały się jak nie peany, to chociaż ciepłe słowa. niestety, klubokawiarnia sheesha jest dużym rozczarowaniem, mimo, a może właśnie dzięki dobremu pierwszemu wrażeniu, które zrobiła. "by czuć upadek, z wysoka spaść trzeba", jak śpiewał kazik staszewski.
wizyta numer jeden odbyła się w ramach foodie meet upu. chyba w tym przypadku sprawdziła się zasada, że impreza przygotowana dla ludzi poniekąd z branży jest zawsze bardziej dopracowana. był odpowiedni dobór win, niezły krem ze szparagów i cykorii, absolutnie świetna i mięciutka grillowana ośmiornica (okraszona opowieścią o jej szczegółowym przygotowaniu), niepozorny, ale przepyszny sernik z białą czekoladą pieczony w kąpieli wodnej (królestwo za taki sernik!) i jedyny słaby punkt programu, czyli w mojej ocenie za suche lasange z porem i karczochami. poza tym wszystko grało: byliśmy odpowiednio zaopiekowani przez kelnerów, sommeliera i właściciela, były konkursy przy stole, a na koniec upominek. do tego naprawdę duża i mądrze zagospodarowana przestrzeń: jest część typowo restauracyjna, część relaksacyjna do palenia sheeshy i część drinkowa - zapachy się nie mieszają, ale wszystkie pomieszczenia są otwarte i widoczne. naprawdę dobrze pomyślana oprawa.
druga wizyta sprowadziła mnie na ziemię... żałowałam, że nie trafiliśmy z elzynorem na ośmiornicę (codziennie jest około 6-7 dań, nie ma stałej karty menu), za to na otarcie łez pojawiła się promocja drugi drink gratis, o której poinformowała uśmiechnięta kelnerka. od tej pory było już tylko gorzej.
crostini z łososiem okazały się zbyt spieczone, by nazwać je dobrymi, a łosoś podany był w formie dziwnej pasty. ser koryciński zapiekany z żurawiną - cóż, wielokrotnie jadłam koryciński, to jeden z niewielu serów, które lubię, ale albo podgrzewany całkowicie traci swój niepowtarzalny aromat, albo coś tutaj nie grało w podstawach. tagliatelle z kurczakiem, szczątkową ilością pomidorów i maleńkimi kawałkami cukinii było zupełnie bez wyrazu, jakby zapomniano o istnieniu jakichkolwiek przypraw. sałatka z halloumi broniła się serem, ale poza tym była miksem sałat (nigdy nie zrozumiem po co pchać do sałatki głównie radicchio, które nie dość że drogie, to powinno pełnić głównie funkcję ozdobną!) z chlustem sosu balsamicznego i ćwiartkami pomidorów. zapytałam przy zamówieniu, czy pomidory można wyjąć, usłyszałam nadmiernie szczerą odpowiedź, że sałatka jest w lodówce już przygotowana i nie bardzo. po pierwsze, nie rozumiem idei kilku codziennych dań, co sugeruje świeże posiłki robione bardzo na bieżąco, skoro połowa potraw czeka już zrobiona od dawna. po drugie, pomidory były w takiej liczbie, że spokojnie można było je wyjąć na kuchni, ale jakoś nie dogadaliśmy się z panem kelnerem co do takiej możliwości.
bo niestety, sympatyczna kelnerka była tylko na początku, potem spotykały nas takie kwiatki jak przynoszenie wszystkich czterech talerzy na raz na stół (2 x przystawki i 2 x dania główne), a już hitem było zaserwowanie drugiego drinka gratis jednocześnie, w związku z tym na stole były trzy (ja zrezygnowałam z drinka, inaczej byłyby zapewne cztery).
może ja się czepiam, w końcu to klubokawiarnia, która ma zgoła inne przeznaczenie niż serwowanie wykwintnych potraw. z drugiej strony po poznaniu kuchni od strony ośmiornicy i sprowadzaniu przepisów z różnych stron świata, oczekiwałam nieco więcej dbałości o część restauracyjną.
ciekawostka: pod tym adresem spróbujemy sheeshy wypełnionej mlekiem i alkoholami z różnych stron świata. jest to z pewnością interesująca oferta, ale też droga przyjemność: najtańsza sheesha tu, na ursynowie, kosztuje prawie dwa razy więcej niż może i podlejsza, ale sheesha w ścisłym centrum warszawy.
ceny jedzenia za to już bardziej atrakcyjne, przystawki i makaron 15 zł, zupa 7 zł, dania główne 20-30 zł.
ech, no i sami sobie za wysoko podnieśli poprzeczkę... i po co to było, może bym teraz tak nie narzekała.