odmiana miła i egzotyczna. unikam jedzenia w manufakturze. mam nie najlepsze zdanie o tutejszych knajpach, bo tu klient jest zawsze i ma to swoje dobre i złe strony. plusem jest to, że tutejsze restauracje oferują świeże dania, bo przemiał jest tak duży, że nic nie zdąży się zestarzeć. minus - masowość idzie w parze z pośpiechem i bylejakością. łatwo odpuścić bo klient i tak przyjdzie. przez rynek przewija się tak dużo ludzi, że restauratorzy nie muszą liczyć na wiernych klientów, którzy wracają tu bo tęsknią za konkretnymi daniami, smakami, atmosferą.
jednak tyle osób pytało mnie co sądzę o tajskiej restauracji w manufakturze, że w końcu postanowiłam się tam wybrać.
zacznę od progu: w restauracji przepięknie pachnie! od wejścia kusi zapach orientalnych przypraw i dobrego jedzenia.
wystrój jest bardzo ciekawy, orientalny, dopracowany w szczegółach (to duży plus!). przeważają elementy z drewna egzotycznego i skóry, a całość przywodzi na myśl tajskie spa :).
o tym, że ktoś bardzo dba o ten lokal niech świadczy klimatyczny, wpasowany w wystrój świecznik - kominek uwalniający egzotyczny olejek eteryczny.
jedynym do czego mogę się przyczepić w obszarze "wystrój" są lekko sfatygowane karty z menu, ale kelnerka poinformowała nas, że niedługo menu się zmieni, a z nim znikną podniszczone jadłospisy.
właśnie! obsługa jest przemiła i to bez wyjątku - nie jest tak, jak w niektórych restauracjach, że zagajony przypadkiem kelner mruknie pod nosem, że to nie jego rewir, a w najlepszym razie naszą prośbę "przekaże koledze". wszyscy są wyraźnie zainteresowani gośćmi, są pomocni i uśmiechnięci. co więcej, siedzieliśmy w takim miejscu, że mogliśmy obserwować również jak zachowują się kelnerzy między sobą - widać, że są zgraną, serdeczną ekipą i ta atmosfera udziela się w restauracji.
przejdźmy do meritum - jedzenia. trochę zostałam tu zaciągnięta siłą, bo nie lubię kolendry, limonki i mleka kokosowego. w związku z tym bałam się, że nie zjem tu absolutnie nic, ewentualnie zostanie dla mnie zestaw dziecięcy z nieśmiertelną panierowaną piersią kurczaczą. ale okazało się, że w karcie są dania pozbawione tych trzech podwalin tajskiej kuchni. wybrałam wołowinę w sosie imbirowym, mój partner czerwone curry z wieprzowiną, a siostra chłopaka - zielone curry z tajską bazylią. do picia ja wzięłam mango lassi, mój chłopak - napój o smaku guavy, a siostra - tajską lemoniadę na ostro.
od razu dostaliśmy dodatkowe talerzyki, żeby dzielić się jedzeniem - superopcja i fajna inicjatywa (nie prosiliśmy o nie) oraz prażynki krewetkowe z pikantnym sosem. niestety, w prażynkach strasznie czuć było fryturę - koszmar :(. dania pojawiły się szybciej niż... napoje. musieliśmy poczekać na nasze picie, szczególnie ja na lassi, gdyż spodziewałam się, że może być potrzebne przy pikantnym jedzeniu (mleko najlepiej neutralizuje ostry smak).
ja nie jestem fanką smaków azji, ale doceniam poprawność mojego dania: wołowina była miękka, warzywa odpowiednio przygotowane metodą stir-fry. duże wrażenie zrobił na mnie pomysłowy kwiat z marchwi, który wystąpił jako ozdoba dań - przypominał trochę stosowany do dekoracji drinków physalis.
mój chłopak i jego siostra byli zachwyceni swoimi daniami. siostra przyznała, że curry jest bardzo smaczne i nie uda jej się zrobić takiego w domu. a to chyba największy komplement dla restauracji, szczególnie z ust miłośniczki rozgrzanego do czerwoności woka.
mimo że wzięliśmy tylko po daniu głównym, bardzo się najedliśmy, a ja nawet wzięłam część mojej porcji do domu (zjadł chłopak ;)).
za obiad dla trzech osób, składający z dania głównego z dodatkami i napojów bezalkoholowym, z napiwkiem zapłaciliśmy 140 zł. tanio nie jest, ale na standardy manufakturowe raczej normalnie.
na pewno wrócimy jeszcze do hot spoon, bo mam tam kilka upatrzonych dań, których chciałabym spróbować.