wydaje się być idealnym miejscem na randkę. szczególnie na randkę z modelką na diecie ;).
a tak zupełnie serio: zabrałam tu na obiad moich 3 kolegów, bo po wnikliwej lekturze tutejszych recenzji i opinii moich znajomych z poznania, uznałam, że warto. niestety, szybko okazało się, że jednak trzech głodnych po podróży facetów się tutaj nie naje. karta jest ogromna i dość ciężko się w niej połapać - tym większy szacun dla obsługującej nas, przemiłej (i przepięknej) kelnerki, która miała jadłospis werandy w małym palcu.
wybraliśmy w końcu koktajle i sałaty. nie wiem czy tutejsze ceny to poznańska norma, ale moim zdaniem jest drogo. owszem, koktajle są podane w bardzo atrakcyjnej wizualnie formie, sałaty zresztą też, ale nadal ceny są zbyt wysokie, jak na to, co jest w środku.
to, co nas uderzyło, to jeden dressing do różnych rodzajów sałat. i to podany w wazoniku, z którego ciężko wydobyć ten aromatyczny, "firmowy" vinegret, z którego ponoć weranda słynie. nawet nie chce myśleć o tym, jak się myje takie wazoniki z cienką szyjką z resztek musztardy. choć sos był ok, to i tak jestem na nie - nie był na tyle fantastyczny, by przymusić 4 osoby do polania nim 4 różnych sałat. ja uważam, że dressing jest najważniejszym elementem kompozycji zwanej sałatką, więc jak ktoś uważa, że do kilkunastu sałat pasuje ten sam, mocno podstawowy vinegret, to ja się czuję okantowana.
był piątkowy wieczór, letni, ale chłodny. obok siedziały rozmarzone, randkujące piękne pary i przyjaciółki na babskich spotkaniach.
myślę, że wymarzoną klientelą są dystyngowane panie, które interesują się dekoracją wnętrz, florystyką, a w wolnym czasie leżą na śnieżnobiałej kanapie, głaszcząć nieskazitelnego maine coona.