edit: poniższa recenzja może zostać niniejszym uznana za - jeśli nie zupełnie nieważną - to na pewno już nieaktualną. dobrą restaurację poznaję po pysznym jedzeniu, którego tutaj nigdy nie brakowało, oraz po obsłudze. zaliczyć wpadkę i wyjść z niej obronną ręką to dopiero klasa :) dziękujemy za wspaniały wieczór i możemy znowu z czystym sumieniem polecać tapas gastrobar!
"stara" recenzja:
od początku:
wchodzimy w 4 osoby do lokalu punktualnie, zgodnie z rezerwacją. obsługa nie za bardzo wie, który stolik jest nasz, więc wybieramy ten bez wysokich krzeseł, ale okazuje się, że to rezerwacja dla ośmiu osób. nie ma sprawy, kierujemy się do mniejszego stolika, siadamy. do skonfundowanych kelnerek dołącza ktoś – być może menadżer? – i mówi, że przecież to jest stolik dla 6 osób. mówi do kelnerek, nie do nas, co samo w sobie już jest dość niemiłe, nadal jednak żyjemy wspomnieniami poprzednich wizyt, kalmarami i winem, więc czekamy na rozwój sytuacji. po raz kolejny zwracając się do kelnerek, menadżer wskazuje na dwa stojące pod ścianą stoliki i ustawione wzdłuż nich krzesła, tak, że cztery osoby siedziałyby przodem do ściany, tyłem do okna, zamiast naprzeciwko siebie, żeby móc swobodnie rozmawiać. mówimy, że to nie jest stolik dla 4 osób, chcemy siedzieć naprzeciwko siebie. kelnerka mówi, że „to można przestawić”. oczekuje chyba, że zajmiemy się noszeniem ciężkich stołów same. po chwili wpada na genialny pomysł i przestawia stoły sama. są ciężkie, naprawdę mógł pomóc jej w tym menadżer, który w międzyczasie gdzieś sobie poszedł.
stoliki ustawione, oddychamy głęboko, dajemy wieczorowi kolejną szansę – przecież kalmary uratują wszystko, prawda?
kelnerka przyjmuje zamówienie, najpierw na karafkę wina (zamówioną w momencie otrzymania menu, co –jaksię potem okazało – było jednym z mądrzejszych posunięć z naszej strony), po kilku minutach tapas. wymieniamy kolejne przekąski, ale gdy dochodzimy do kalmarów, okazuje się, że kalmarów oraz krewetek nie ma. to trochę cios, doceniamy jednak szczerość. kelnerka poleca smażonego, marynowanego kolenia. decydujemy się na takie zastępstwo i pogrążamy w rozmowie. niestety nie na długo.
z głośnika znajdującego się dokładnie nad naszym stolikiem nagle wydobywa się głos 50 centa. zagłusza nasze próby wymiany zdań. nie ma sprawy, myślimy, poprosimy, ze zrobili odrobinę ciszej. jedna z nas wstaje i idzie do kącika przy wejściu, gdzie stoi osoba, która najwyraźniej odpowiada za muzykę. tutaj ciekawostka – na prośbę o małą zmianę głośności dostajemy odpowiedź, że to tapas, a nie elegancka restauracja i że tak ma być. nie wiedziałam, że 50 cent jest tak mocno związany z hiszpańską kulturą, człowiek uczy się czegoś nowego każdego dnia! udaje się jednak odrobinę ściszyć i z muzyką w tle kontynuujemy rozmowy.
w międzyczasie pojawiają się przekąski. są w większości bardzo smaczne, zjadamy je kolejno i gdy kelnerka (inna niż ta, która przyjmowała zamówienie) pojawia się, żeby zabrać cześć pustych talerzy, orientujemy się, że nasz koleń nigdy nie dotarł. pytamy sprzątającą ze stołu kelnerkę o nasze zamówienie, odpowiada, że kolenia również dzisiaj nie ma. ojej, no to dobrze wiedzieć.
zamawiamy zamiast tego talerz szynki. talerz szynki w miarę sprawnie się pojawia, ale przychodzi nam do głowy, że jeden talerz grzanek z czosnkiem nam do niej nie wystarczy, więc domawiamy drugi. szynka jest pyszna, prawie zapominamy o braku kalmarów, kolenia i przede wszystkim sprawnego przepływu informacji.
nagle z głośników znów ryczy muzyka, zagłuszając pointę opowiadanej przeze mnie anegdoty. może coś się samo przestawiło, myślę i ruszam tym razem już osobiście, żeby poprosić o dostosowanie głośności. podchodzę do wspomnianej wcześniej osoby odpowiedzialnej za muzykę. znając wcześniejszą odpowiedź, zaczynam grzecznie: „przepraszam, czy mogę mieć prośbę? wiem, że to tapas i że muzyka jest częścią tego miejsca, ale naprawdę – nasz stolik znajduje się dokładnie pod głośnikiem i nie słyszymy siebie nawzajem. czy mogłabym prosić o ściszenie muzyki chociaż trochę?”
i tutaj następuje moja ulubiona część wieczoru. wisienka na torcie. crème de la crème. pan odpowiedzialny na muzykę wybucha (musiał długo dusić to w sobie): „to nie dyskoteka! ciszej, głośniej, ciszej, głośniej! ja mam tego dosyć! teraz to już w ogóle nie będzie muzyki!”
wymachuje rękami, wyłącza muzykę i pospiesznym krokiem mnie mija, rzucając jeszcze kilka komentarzy. stoję osłupiała, bo nigdy nie zostałam tak potraktowana jako gość restauracji. zwracam uwagę – „proszę pana, czy naprawdę w ten sposób odzywa się pan do klienta?” kelnerka patrzy na mnie przerażona, co uznaję za dodającą oruchy, normalną reakcję na tak nieprofesjonalny wybuch. przeprasza, a ja wracam do stolika.
czekamy jeszcze 10-15 minut, ale zamówione grzanki do nas nie docierają. szynka znika do końca bez nich. piękne zakończenie wieczoru – prosimy o rachunek. gdy zostaje on nam przyniesiony, sprawdzam kolejno pozycje, co okazuje się roztropne, ponieważ nasze upragnione grzanki, które nigdy nie dotarły, znalazły oczywiście drogę do rachunku. dialog:
- grzanki są nabite dwa razy, a pani nigdy ich nam nie przyniosła.
- ale pani zamawiała.
- wiem, że zamawiałam, ale pani nigdy z nimi nie dotarła.
- przecież przynosiłam.
- nie przynosiła pani.
- dobrze, sprawdzę to, chwileczkę.
(naprawdę?)
po chwili trafia do nas skorygowany rachunek, kelnerka jest miła i przeprasza, mówimy jednak, że dla nas tapas gastrobar jest już skończony. wieczór okazał się zbitkiem koszmarnych wyobrażeń o nieudanym wypadzie do restauracji. o jedno surrealistyczne wymachiwanie rękami i infantylnie obrażanie się za dużo, o jedną porcję grzanek za mało.
podsumowując – jedzenie było w porządku, poza licznymi wpadkami w jego dostarczaniu do stolika. obsługująca nas kelnerka też była miła, niestety wydaje się, że obsługi było po prostu za mało na taki ruch.
mój wniosek? za dobrze się tapas gastrobar powodzi. klasyczny syndrom „mam w nosie gości, bo i tak mam zawsze pełną salę”. może rzeczywiście zawsze będziecie mieli pełne sale. a może jedna po drugiej, osoby, które opowiadały znajomym, że to jedno z fajniejszych miejsc na mapie warszawy, zmienią front i poczujecie tego konsekwencje. to ja zaczynam – z 5 spadacie u mnie do 2.
straszna szkoda!