nie będę fanką winosfery. nie za te pieniądze, nie przy tych porcjach. i wizyty inspektorów z przewodnika michelin też mnie nie przekonają. niedawno byłam w winosferze na zorganizowanym evencie. i jeśli miałabym zapłacić za serwowane danie, to byłabym zawiedziona.
przystawki w cenach 28-40 zł. najsłabiej wypada grillowany ser halloumi na sałatach z winegretem, zupełny banał. carpaccio z polędwicy wołowej jest tak małe i przeźroczyste, że smaku nie poczułam i te dwie kurki też nic nie dały. kwiat cukinii z kozim serem dobry, ale czuć tylko kozi ser. do tego jeden plaster pomidora, który nie wygląda imponująco. najlepszy był krab soft shell z grillowanymi baby kalmarami, ale to już 40 zł kosztuje.
dania główne to już wydatek 90-120 zł. może być też tagliatelle za 42 zł z parmezanem, masłem i truflami. to proste danie, smaczne, aromatyczne, ale bez fajerwerków. trufli prawie nie czuć. filet ze szkockiego łososia z chrupiącą skórką jest utopiony w bulionie z homara o bardzo specyficznym smaku, który zupełnie do mnie nie przemówił. po zjedzeniu łososia znajomi prosili o łyżki, żeby jakoś ten bulion skonsumować… i na koniec pieczona krzyżowa, która miała piękny różowy kolor, ale była bardzo żylasta, a miejscami trudna do pokrojenia. dodatki, czyli puree ziemniaczane z palonym porem i borowiki bardzo zacne, choć znów mało tego wszystkiego.
na deser fondant czekoladowy. myślałam, że to przeżytek w warszawskich knajpach, ale chyba nie. fondant był świetny, płynny w środku, pięknie pachnący. dodatkiem była gałka lodów z białej czekolady. obiecanej w menu lebiody i wódki nie poczułam.
podsumowując, nie sztuką jest zrobić danie za 100 zł. sztuką jest zrobić danie, dla którego goście będą chcieli wracać bez względu na cenę. ja takiego dania nie znalazłam. może wy znajdziecie? tylko weźcie spory zapas gotówki.