łyk źródlanej wody na pustyni.... no dobrze trochę przesadzam... ale piano bar początkowo skusił mnie kucharzem (podkupionym czy też w inny sposób przejętym) z restauracji milano, która zawsze budziła moje najcieplejsze uczucia. ale ze łzami w oczach zobaczyłam, że nigdzie nie ma mojego dania nr 1. nic to - pomyślałam. znajdzie się coś innego. jednak brzemię żalu było zbyt wielkie i kiedy przyszedł kelner (nieodmiennie sympatyczny, elegancki i dyskretny) zwierzyłam mu się. z sympatycznym uśmiechem oznajmił, że z przyjemnością odtworzą mi owo danie.
w euforii zamówiłam i przystawkę i zupę, czego za zwyczaj nie robię w trosce o potencjalne zamążpójście. melon z szynką parmeńską - niby standard - a tu sztandar! tylko w jednej restauracji na świecie jadłam podanego lepiej. szynka pocięta na moich oczach cieniutka i zalotna jak pensjonarka spoczywała na poporcjowanym melonie. w tym przypadku nie może być mowy o banale! najprostsze potrawy są zazwyczaj największym wyzwaniem, ponieważ mamy wobec nich zwykle największe oczekiwania.
zupę zamówiłam cebulową. i tu wracam do oczekiwań. zupę cebulową, nieskromnie powiem, robię wyśmienitą i nigdzie mi tak nie smakowała jak u siebie w domu. tym samym zamawiając ją rzuciłam kucharzowi rękawicę! zupa była zupełnie inna od mojej. podobna do tej, którą można dostać w milano - a więc gęsta, ciężka i z wyraźną nutą pomidorową. przypominała, nie bójmy się tego powiedzieć, gulaszową.w środku pływała, wyraźnie wyjęta prosto z pieca, mała grzanka, na której topił się ser. by dopełnić całości na stole wraz zupą pojawiło się również klasyczne włoskie pieczywo "zupne", a więc coś w rodzaju upieczonego spodu do pizzy z ziołami. dwa rodzaje masła (czosnkowe i zwykłe - obydwa najwyższej jakości) rozczuliły mnie. już pierwsza łyżka tej zupy zjednała mi niechętny respekt. przy ostatnim zdjęłabym czapkę z głowy, gdybym ją miała.
wreszcie jednak na stole pojawiło się danie główne - w tym przypadku ravioli z prawdziwkami w robionym na zamówienie sosie parmezanowo-śmietankowym. do dziś wzruszenie odbiera mi głos, kiedy przypomnę sobie pierwszy kęs! gdyby monet gotował tak, jak malował to jego gotowanie byłoby właśnie tym, czym moje pierożki - kwintesencją wdzięku piękna i romantyzmu. gdyby nie liryczny nastrój i chęć częstego wracania do piano baru wylizałabym talerz do czysta! czysta poezja! polecam smakoszom, degustatorom i zakochanym.