miniona niedawno edycja fine dining week była dla nas - można by rzec - dwubiegunowa. z jednej strony jedna z najbardziej nagradzanych, prestiżowych restauracji w warszawie, z drugiej strony nowa próżna, która na warszawskiej scenie gastro jest może nie świeżynką, ale i nie weteranem. w stosunku do naszej pierwszej festiwalowej eskapady, nowa próżna w każdym aspekcie wypadła zdecydowanie lepiej. już od wejścia, powitała nas ciepła, przyjazna atmosfera. kierowniczka sali pozwoliła nam wybrać stolik, kelner (chłopak) szybciutko pomógł nam z okryciami wierzchnimi. w bardzo delikatny sposób przypomniano nam też, że mamy - niestety - tylko 90 minut, bo na kolejną godzinę mają zarezerwowane wszystkie stoliki. i ok, ja to absolutnie rozumiem - lepiej zapobiegać, niż potem świecić oczami. tempo, w którym podawano nam kolejne małe arcydzieła sztuki kulinarnej, było zresztą odpowiednie do tego, żeby nas nie poganiać, ale i żebyśmy na nic specjalnie nie czekali i ze wszystkim zdążyli. wszystko w punkt.
z założenia menu festiwalowe miało składać się z 5 dań (tak przynajmniej wywnioskowałam z tego, co proponowała większość uczestniczących restauracji). tu podano nam ich 10, z czego jedno - ostatnie - było niespodzianką, bo nie znalazło się nawet na wydruku sygnowanym fdw. całe szczęście, że była przygotowana rozpiska dla każdego gościa, bo przy takiej liczbie można stracić rachubę, co-kiedy-jak, a nawet przy deserze zacząć się zastanawiać, co tak właściwie dostaliśmy na przystawkę.
nasza podróż przez smaki była tu bardzo złożona - długo można by pisać o tym, co po kolei trafiało na nasz stolik, ale to widać na zdjęciach. moim absolutnym faworytem było wszystko, co nam podano, ale już tak najnajnajnajbardziej zachwycił mnie deser - mus chałwowy z bezą buraczaną, pączki z różą (to właśnie to była ta niespodzianka od szefa kuchni) i bułeczki buraczane podane jako dodatek do ceviche. dla b. żadne danie nie było w stanie pobić sorbetu bazyliowego, który stanowił oczyszczający kubki smakowe (i głowy) predessert. mimo że wymienione przeze mnie kreacje to top 3, ryba, którą mieliśmy przyjemność jeść na jedno z głównych dań, nie zdążyła nawet zostać sfotografowana, bo wyglądała tak apetycznie i była tak nieziemsko smaczna, że o zdjęciu przypomniałam sobie dopiero po zjedzeniu wszystkiego. jeśli miałabym się do czegokolwiek przyczepić (a nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła), to kaczka była bardzo trudna do pokrojenia, mięso było dość twarde, co wynagradzały jednak smaki, z którymi została połączona - bajka. wyłącznie z uprzejmości i szacunku dla szefa kuchni zjadłam foi gras, które zostało skrzętnie skryte carpaccio z tuńczyka. tego specjału nad specjały nie jem ze względów - głównie - etycznych, ale i smakowych. to jednak tylko ja i moja fanaberia, zatem jeśli ktoś lubi, to z pewnością odnalazłby w tej przystawce jeszcze więcej przyjemności, niż odnalazłam ja.
na absolutną pochwałę zasługuje też pani sommelier, która dobrała dla nas dwa fantastyczne wina. naprawdę, chapeau bas.
najważniejszym elementem, który należy poruszyć w ogóle mówiąc na temat nowej próżnej jest nienaganna obsługa. oboje z b. bardzo zwracamy uwagę na jakość serwisu i jego adekwatność do miejsca. o podstawach dobrego serwisu wspominać chyba nie muszę, bo z rzeczy czysto "technicznych", w restauracjach na tym poziomie raczej nie można się spodziewać czegokolwiek innego niż perfekcji. tutaj jednak wszystko idealnie zagrało. obsługa była obecna i "dla nas". ani kelnerzy, ani kierowniczka sali, ani sommelier nie spoufalali się, zachowywali odpowiedni dystans, ale - właśnie - odpowiedni. byli otwarci na rozmowę, po każdym daniu pytali, jak nam smakowało, co najbardziej, czy wszystko w porządku. do tego byli uśmiechnięci i - no nie wiem, czy tak wypada napisać, ale niech tam - gościnni. chyba pierwszy raz czułam się do tego stopnia dopieszczona przez obsługę.