nigdy nie omijamy singera w wędrówkach po krakowskim kazimierzu. tylko dwa razy odeszliśmy z kwitkiem, bo nie było miejsca. nieodparcie przyciąga nas zawsze to najbardziej magiczne, kultowe miejsce w krakowie, na kazimierzu, a może i w całym kraju. ta atmosfera, ten nastrój są niesamowite! niepowtarzalne! stały półmrok, bo przez grube bordowe zasłony nie przenika nigdy słońce. na ciemnych stołach zawsze białe zapalone świece na białych talerzykach, na ścianach okrytych ciemnobordową boazerią czerwone abażury do kinkietów i pęknięte duże stare lustra.
w głównej sali z bufetem dominuje duży obraz przedstawiający rozpędzone w galopie konie, ale z damskimi nogami w czerwonych szpilkach! do tego nastrojowe trzy obrazy czarno-białe przedstawiające sylwetki kobiet, przetykane szarymi jak pasiaki obozowe pasami. może to nawiązanie do historii kazimierskich żydów?
falisty sufit, drewniana podłoga z desek, stare, ciemne meble, a część stolików przerobiona ze starych maszyn do szycia singer (stąd nazwa lokalu).
i ta cudowna, upojna muzyka z precyzyjnych kolumn głośnikowych. raz klasyczny, swingujący jazz amerykański, raz odgłosy klezmerskich pieśni, raz jakieś ballady, bluesy, albo specjalnie dobrane świąteczne jazzujące kolędy i angielskie piosenki bożenarodzeniowe. chce się tu siedzieć i szeptać godzinami...
teraz, w listopadowe, deszczowe sobotnie popołudnie znowu weszliśmy po obiedzie na kawy z likierem. ten sam zestaw co zwykle: kicia latte z czekoladowym baileysem i do tego sernik, a ja cappuccino z advocatem. na życzenie bufetowa pogłośniła znakomity jazzzik /akurat szło boogie.../, co zagłuszyło jakiś pulsujący szum, jakby z chłodziarki? u wejścia pali się kominek i czuć przyjemny zapach drewna. klimat zaczarowany.